Kryzys kobiecości

Kryzys kobiecości

Jak wygląda współczesny ideał kobiety? Niezależna, zadbana, wykształcona, dobrze zarabia. Odnosi sukcesy zawodowe. Ma interesujące hobby, wyrobiony gust. Cechuje ją wysoka kultura osobista i poczucie humoru.

Jeżeli jest w związku jest to związek w pełni partnerski, gdzie obie osoby wnoszą do związku po równo (zarówno w kwestii finansów, jak i prac domowych). Potrafi zadbać o swoje potrzeby seksualne, zarówno dzięki otwartej komunikacji z partnerem, jak i stosowaniu antykoncepcji umożliwiającej czerpanie przyjemności z seksu bez obaw o zajście w nieplanowaną ciążę. Jeśli chodzi o dzieci, to dla niektórych poczucie pełni kobiecości zostaje zaspokojone za pomocą starannie zaplanowanego dziecka, jednak nie jest to element niezbędny.

Przejdźmy teraz do ideału współczesnej katoliczki. Niezależna, zadbana, wykształcona, harmonijnie łączy karierę zawodową z byciem panią domu. Ma interesujące hobby, wyrobiony gust. Cechuje ją wysoka kultura osobista i poczucie humoru. Jeżeli jest w związku małżeńskim, jest to związek w pełni partnerski, w którym obie osoby wnoszą do związku po równo (zarówno w kwestii finansów, jak i prac domowych). Potrafi zadbać o swoje potrzeby seksualne, zarówno dzięki otwartej komunikacji z partnerem, jak i stosowaniu naturalnych metod planowania rodziny, umożliwiających czerpanie przyjemności z seksu bez obaw o zajście w nieplanowaną ciążę. Jeśli jest małżonką, jest matką starannie zaplanowanej dwójki, ewentualnie trójki dzieci.

Gdy pominąć kwestię stosowania antykoncepcji czy npr i tego, że jednak katolickie małżeństwa stosunkowo rzadko mają z wyboru tylko jedno dziecko, to właściwie mamy identyczną wizję współczesnego ideału kobiecości.

Katolicyzm wersja light

Moja podstawowa refleksja dotyczy tego, że praktycznie jako katolicy tak bardzo nasiąknęliśmy światowym sposobem myślenia, że nawet tego nie zauważamy. Najlepiej to widać w kwestii podejścia do płciowości i prokreacji. Jakiś czas temu młode małżeństwo prowadzące z błogosławieństwem kościelnym liczne kursy i wykłady dotyczące planowania rodziny z dumą publicznie ogłosili, że dzięki npr katolicyzm już nie będzie kojarzony z wielodzietnością, ponieważ npr jest bardzo skuteczne (w zapobieganiu ciąży). Z kolei pani Marta Brzezińska-Waleszczyk wyraziła to jeszcze dosadniej1: „Jeśli Bóg widzi, że ludzie ufają Mu, stosują NPR, a nie ślepo uprawiają seks i rzeczywiście nie wierzą, że poradzą sobie z dzieckiem, to nie zrobi im na złość, pozwalając na poczęcie. Pan Bóg nie jest złośliwym zgredem”. Czyli prokreacja jest akceptowana o tyle, o ile nie zaburza zbytnio życia rodziców. Dzieci są dopełnieniem samorealizacji matki, czymś co nadaje jej poczucie pełni kobiecości. Wielodzietność z kolei dostaje etykietę kary za „ślepe uprawianie seksu”. No bo kto rozsądny wierzy, że naprawdę poradzi sobie z czwórką, piątką szóstką dzieci tak dobrze jak z jedynakiem?

Jest to stanowcze odejście od spostrzegania macierzyństwa, (a zwłaszcza wielodzietności) jako istoty kobiecości. Cytat z Pisma Świętego 1Tm 2:15 mówiący o tym, że kobieta zostanie zbawiona przez rodzenie dzieci, otwiera nóż w kieszeni większości współczesnych katoliczek. Zresztą rzucenie tym cytatem w dowolnej dyskusji między katolikami dotyczącej prokreacji gwarantuje efekt trollingu.

Zastanawiam się co się stało z postawą spostrzegania dzieci jako Bożego błogosławieństwa, a w gruncie rzeczy też, gdzie się podziało nauczanie Kościoła o celu małżeństwa? Zdaję sobie sprawę, że gdzieś w latach 60 ubiegłego wieku została odwrócona hierarchia celów małżeńskich. Kiedyś mówiło się o prokreacji jako podstawowym celu związku małżeńskiego, potem cel ten został zrównany z celem budowania więzi miłości w parze. Mam jednak wrażenie, że dziś dzieci przestały być w ogóle spostrzegane jako ważne. Widać to w sposobie prowadzenia rekolekcji dla małżeństw. Na przykład ojciec Knotz porównuje obrazoburczo łoże małżeńskie do ołtarza, pomijając jednocześnie prokreacyjny aspekt współżycia. Okazuje się, że wiele kobiet czuje się nieszczęśliwych w małżeństwie wskutek niezaspokojenia seksualnego, a rekolekcje dla małżeństw służą czasem publicznemu wywlekaniu szczegółów pożycia intymnego małżonków. Także nauki przedmałżeńskie często koncentrują się na tym, jak nie mieć dzieci nie stosując antykoncepcji. Na to wszystko nakłada się nieszczęsny synod poświęcony rodzinie, zajmujący się rozwodnikami, konkubentami, parami homoseksualnymi i ułatwieniem procedury stwierdzenia nieważności małżeństwa.

Wiem, że czynników, które wpływają na traktowanie dzieci jako kwestii pobocznej w małżeństwie jest wiele. Mam jednak wrażenie, że Kościół za mało mówi o tym, dlaczego dzieci są darem Pana, oznaką Jego błogosławieństwa. Jeśli słyszę a ust księdza argument, że Jezus był jedynakiem, więc nie ilość ale jakość jest ważna, to robi mi się niedobrze. Marzyłoby mi się, aby temat dzieci jako błogosławieństwa Bożego zaczął pojawiać się w kazaniach, listach Episkopatu, rekolekcjach, książkach, na katolickich portalach.

Porażka katolicyzmu light

Katolicki feminizm, zakładający samorealizację kobiety w działalności niezwiązanej z domem, nawołujący do stawiania „na jakość, nie ilość” jeśli chodzi o liczbę dzieci i walczący z modelem rodziny katolickiej jako rodziny wielodzietnej ponosi porażkę w perspektywie badań psychologicznych i socjologicznych.

W 1993 r. naukowcy Høyer i Lund2 opublikowali wyniki badań, które wstrząsnęły feministkami, ponieważ właśnie dla nich samorealizacja zawodowa, a nie „babranie się w pieluchach” były idealnym losem nowoczesnej kobiety. Badacze przez 15 lat śledzili losy niemal miliona kobiet – zarówno „singielek”, jak mężatek – pod kątem depresji i skłonności do samobójstwa. Badania wykazały, że niezależnie od wszystkich innych czynników (takich jak wykształcenie, status społeczny, finanse itp) najlepszym zabezpieczeniem przed depresją i myślami samobójczymi są dzieci. Co ciekawe – zależność jest wprost proporcjonalna – im więcej dzieci, tym mniejsza skłonność do depresji i zachowań autodestrukcyjnych, szczególnie w okresie okołomenopauzalnym.

Badania te nie są jedynymi ukazującymi, że poczucie szczęścia, spełnienia, sensu życia kobiety czerpią przede wszystkim z macierzyństwa. 93% Amerykanek uznaje dzieci za źródło szczęścia.. A choć szereg badań pokazuje, że zajmowanie się małymi dziećmi obniża u kobiet poczucie satysfakcji z małżeństwa, inne na przykład wykazują wyższy poziom zdrowia u kobiet, których nieletnie dzieci z nimi mieszkają (Khlat 2000)3. A zatem, choć małe dzieci podnoszą poziom stresu w małżeństwie, jednocześnie są źródłem szczęścia. Jak widać z kolei z przytoczonego wyżej badania miliona kobiet – gdy dzieci już zostaną „odchowane” stają się źródłem największego poczucia spełnienia dla kobiet.

Sylvia Hewlett4, autorka szeregu bestsellerów także zauważa, że kobiety sukcesu, które wybrały karierę zawodową nad macierzyństwo w dużej mierze żałują tej decyzji. A nawet wśród tych, które połączyły karierę z byciem mamą jedynaka, wiele żałowało, że nie zdecydowało się na więcej dzieci..

Ciekawe są w tym doświadczenia szwedzkie, gdzie od lat 70 prowadzone są intensywne programy mające na celu „bardziej sprawiedliwy” podział opieki nad dziećmi, zachęcające ojców do korzystania z urlopów tacierzyńskich. Okazało się, że mimo zachęt, większość Szwedek i Szwedów wybiera tradycyjny podział ról, a nawet tam, gdzie opiekę nad małym dzieckiem sprawują ojcowie, wygląda ona zupełnie inaczej niż opieka mam. Szwedki, które po urodzeniu dziecka wracały do pracy uważały to za poświęcenie dziecka na rzecz kariery (np. Browne, Kingsley 2000)5. Dla jednego z wielkich entuzjastów wprowadzania prawnych rozwiązań narzucających „równość” w opiece nad dziećmi jest to przykład sromotnej porażki programów równościowych (Selmi 2000)6.

Wisienką na torcie może być fakt, że nawet niektóre z feministek uważają odarcie ich z macierzyństwa za krzywdę. Siobhan Darrow, korespondentka wojenna CNN pisze w swojej autobiografii „Flirting with Danger” o swym marzeniu o macierzyństwie, które pojawiło się w okolicach 30 roku życia, narzekając na „tykający zegar biologiczny”. Kay Jamison, znana feministka i psychiatra także nazywa swą bezdzietność rzeczą, która jest przyczyną najgłębszego żalu w jej życiu. Z kolei australijska feministyczna dziennikarka Virginia Haussegger, pisze wprost że jest „zła, że byłam tak głupia, by przyjąć słowa moich feministycznych matek za ewangelię. Zła, że byłam tak tępa, by uwierzyć, że poczucie spełnienia przynosi kobiecie skórzana teczka.7

Dziewictwo, wstydliwy problem

Macierzyństwo tonie jedyny punkt, w którym katoliczki myślą jak feministki. Miałam okazję obserwować niedawno dyskusję nad artykułem, prowokacyjnie zatytułowanym: „Dziewictwo z odzysku”. Sam artykuł jest tu nieistotny. Dyskusja dotyczyła tego, czy wcześniejsze doświadczenia seksualne da się rzeczywiście „wymazać” tak, by w żaden sposób nie wpływały na późniejsze związki. Czy wystarczy nawrócenie, przepracowanie problemu i zachowywanie zasad katolickiej etyki seksualnej w kolejnym związku? Okazało się, że spora grupa osób uważa, że tak właśnie jest. „Co było a nie jest nie pisze się w rejestr”. Szczera rozmowa na ten temat została owszem uznana za istotną, jednak z czysto praktycznego punktu widzenia – by porobić przed ślubem badania pod kątem chorób przenoszonych drogą płciową. Natomiast dziewictwo samo w sobie okazało się już absolutnie nie być wartością. Jedna z dyskutantek (notabene praktykująca katoliczka) podsumowała to karykaturalnym stwierdzeniem że nie chciałaby męża, dla którego „moim najważniejszym atutem jest błona dziewicza”, dodając, że „niepotrzebny mi facet, który nie może znieść myśli, że nie będzie tym pierwszym”

Argumentacja taka wykazuje całkowite niezrozumienie problemu. A przecież pierwsze doświadczenia seksualne naprawdę mają silny, trwały wpływ na późniejsze związki. Gdy sfera intymna jest eksplorowana przez dwie osoby będące białymi kartami w tym zakresie, w komforcie poczucia bezpieczeństwa związanego ze złożoną wcześniej przed Bogiem i ludźmi przysięgą „wierności i uczciwości małżeńskiej i że cię nie opuszczę aż do śmierci”, gdy są dopełnieniem miłości, w tych warunkach pierwsze doświadczenia seksualne sprzyjają budowaniu silnej, trwałej więzi.

Gdy pierwsze doświadczenie odbyło się w kontekście nietrwałego związku czy wręcz chwili pożądania wpływa to negatywnie na późniejsze przeżywanie seksualności. Owszem, przepracowanie problemu pomaga, ale go nie likwiduje. Czasami to się odzywa po latach, na przykład w momencie kryzysu małżeńskiego, ale ma znaczenie. Nawiasem mówiąc, to też w gruncie rzeczy argument praktyczny. Tak naprawdę pytanie brzmi, czy dziewictwo jako takie jest wartością?

Kiedyś katolicka odpowiedź brzmiała: absolutnie tak. Już w Piśmie Świętym możemy przeczytać o wartości dziewictwa (1Kor 7:25-40). Pochwała dziewictwa, jego piękna przewija się przez wiele pism autorów katolickich, pozwolę sobie przytoczyć jeden z piękniejszych: „Jak samotny kwiat w górach, wysoko na krawędzi wiecznego śniegu, którego ludzkie oko nigdy nie widziało, jak niedostępne piękno biegunów i pustyń, które nie bez trudu mogą służyć celom człowieka, tak i dziewica oznajmia, że stworzenie ma sens jedynie jako blask wiecznego blasku Boga”. 8 A zatem dziewictwo jest na przykład obrazem boskiego majestatu. Kiedyś mówiło się o tym, że dziewiczość to nie tylko kwestie czysto fizyczne, ale stan umysłu, spojrzenia na świat, czystego, nieskażonego, pełnego radości i ufności. Dziś spostrzega się zachowanie dziewictwa do ślubu nie jako wspaniały dar, wiano wnoszone w małżeństwo, a sympatyczny, lecz pozbawiony większego znaczenia sentymentalny gest. Ewentualnie coś, co katoliczka powinna, ale wszyscy wiemy jak jest… mrug, mrug.

Korzenie

Do tej pory mówiliśmy o wierzących i praktykujących katolikach. Patrząc z perspektywy typowej kobiety dziewictwo utożsamiane z błoną dziewiczą jest tylko niesympatycznym utrudnieniem w eksploracji seksualności. Źródłem prawdziwej satysfakcji jest wolność wyboru kariery zawodowej, a samorealizacja jest spostrzegania w kategoriach wolności uprawiania seksu bez martwienia się o ewentualną ciążę. Relacja z mężczyzną jest sympatyczna, jednak niekonieczna do szczęścia, a w razie trudności kobieta ma do dyspozycji największe osiągnięcia współczesności – aborcję i rozwód. Co takiego się dzieje w głowach kobiet, że zaczynają myśleć w ten sposób?

Badania prowadzone w ramach programu profilaktyki zintegrowanej „Archipelag skarbów” pokazują, że prawie wszystkie nastolatki marzą o trwałym, szczęśliwym i pełnym miłości związku małżeńskim. Pragną nie tylko małżeństwa, lecz także założenia rodziny, urodzenia dzieci. Uznają jednocześnie za korzystne i naprawdę sensowne odkładanie inicjacji seksualnej do momentu wejścia w trwały związek, któremu towarzyszy perspektywa „na całe życie”. Co więc takiego dzieje się w momencie wejścia w dorosłość, że kończą w bezdzietnych konkubinatach z substytutem dziecka w postaci psa czy kota?

Podstawą wynaturzonego obrazu kobiecości jest feminizm, co w sumie jest oczywiste. Lektura dowolnej współczesnej książki feministycznej doprowadza nas do wizji świata, w której kobieta i mężczyzna są śmiertelnymi wrogami, kobiety klasą uciskaną, a jedynym środkiem osiągnięcia sprawiedliwości – nadawanie kobietom przywilejów kosztem mężczyzn, w ramach rekompensaty za tysiąclecia patriarchalnego ucisku. Co proponuje feminizm radykalny? Na przykład domaga się, by kobiety miały prawo do ubierania się w wyzywające, seksualizujące je stroje przy jednoczesnym wprowadzaniu pojęcia „gwałtu wzrokowego” dokonywanego przez mężczyznę, który przypadkiem dłużej zatrzymał na nich wzrok. Rezultatem jest pojawiające się już np. w USA pokolenie młodych mężczyzn, którzy nawet nie próbują wchodzenia w relacje damsko-męskie ponieważ mają świadomość, że cokolwiek zrobią może być zgłoszone jako gwałt. Jak sobie radzą? Pornografia plus kariera zawodowa, męskie, drogie rozrywki. To jeden z wielu przykładów postulatów feminizmu radykalnego i skutków wprowadzania ich w życie.

Choć większość ludzi powie o tym „radykalne feministki są świrnięte, nie o to chodzi w feminizmie” to jednak one wyznaczają jeden z psychologicznych punktów odniesienia. Gdyby to przedstawić na kontinuum mamy po jednej stronie radykalny feminizm domagający się dyskryminowania mężczyzn na rzecz kobiet, pośrodku feminizm umiarkowany, który popiera „prawo kobiety do zdrowia reprodukcyjnego” (antykoncepcja, aborcja, rozwody) a z przeciwnej strony feminizm katolicki, uznający za istotne, by kobieta bez wyrzutów sumienia mogła zdecydować się na małodzietność czy bycie singlem, stawiając na samorealizację w innych dziedzinach.

Tylko, że to jest obraz fałszywy. Tak naprawdę mamy z lewej strony feminizm jako taki odrzucający dziewictwo w panieństwie a macierzyństwo w małżeństwie jako istotę kobiecości, a z prawej katolicką wizję kobiety jako dziewicy a potem matki. Pośrodku (choć z lekka po lewackiej stronie) będzie się znajdować to, co możemy określić mianem katolickiego feminizmu, który stawia samorealizację kobiety ponad boski plan wobec kobiet.

Jak zatem nastolatki przechodzą od marzeń o rodzinie złożonej z męża i dzieci do konkubinatu i psa? Prosto. Cały przekaz kulturowy przedstawia to, co de facto jest wypaczoną kobiecością jako neutralny środek, a to co jest de facto neutralnym środkiem jako skrajne, prawackie oszołomstwo. W kręgach katolickich z kolei to co jest neutralnym środkiem przedstawia się jako heroizm, na który niewielu bohaterskich katolików stać. A ma to wpływ na nasze decyzje. Chcemy być normalne, mało kto ma chęć bycia bohaterem, herosem. W rezultacie wizja tego, co określiłabym jako normalne małżeństwo – w którym kobieta nie jest na antykoncepcji, mężczyzna nie jest seksoscholikiem (ani pornocholikiem), w którym nie ma zdrad i awantur, a liczne grono dzieci jest przyjmowane przez rodziców jako dar wydaje się jakąś disneyowską bajeczką. Dziewczyny godzą się na to, co jest im zaoferowane, bo nawet nie zdają sobie sprawy, że jakaś alternatywa istnieje.

O antykoncepcji słów kilka:

Wydawałoby się, że w katolickim małżeństwie ten temat w ogóle nie powinien być problemem. Zdaję jednak sobie sprawę że istnieje wiele katoliczek, które w głębi ducha myślą, że antykoncepcja jest OK i uważają się za męczennice, skoro z niej nie korzystają.

Znajomy ginekolog z ponad 30 letnim stażem pracy powiedział mi, że nigdy nie spotkał kobiety stosującej antykoncepcję hormonalną z pragnienia nieskrępowanego uprawiania seksu. Stwierdził, że kobiety zawsze sięgają po antykoncepcję hormonalną z lęku. Lęku przed porzuceniem, o ile seksu odmówią, z lęku przed gwałtem, przemocą partnera, z lęku przed dzieckiem…

Choć część z nich sięga po raz pierwszy po tabletki z nadzieją na pozbawiony lęku wysokiej jakości seks, szybko przekonują się, że rzeczywistość jest drastycznie odmienna od malowanej w ulotkach reklamowych. Nie da się „dobrze dobrać”, antykoncepcji hormonalnej. Lekarze zawsze to robią „na czuja”, najczęściej metodą prób i błędów – z jakim rodzajem antykoncepcji kobieta będzie się czuła najmniej fatalnie. Jej skutki dla samopoczucia kobiet wahają się od „dam radę przecierpieć, bo mam silną motywację” do „nie wytrzymam dłużej, rzucam to, mam dosyć.”

Warto też zwrócić uwagę, że drastyczny spadek libido (czyli ochoty na seks) jest jednym z najpowszechniejszych skutków zażywania antykoncepcji hormonalnej, o czym dowiadujemy się dopiero czytając… ulotki środków farmakologicznych, których celem jest podniesienie libido kobiet na antykoncepcji hormonalnej.

Od kilku lat pojawiają się ciekawe badania dotyczące tego problemu. Badanie z 2005 r. potwierdza, że długotrwałe stosowanie hormonalnych środków antykoncepcyjnych może powodować nieodwracalny spadek libido (popędu seksualnego). Zespół badaczy z Boston University9 stwierdził, że antykoncepcja ta podnosi poziom SHBG sex hormone binding globulin) – białka wiążącego hormony płciowe. SHBG jest syntetyzowane w wątrobie i obniża poziom testosteronu. Powoduje to obniżenie popędu seksualnego. Już wcześniej udowodniono, że obniżenie ochoty na współżycie seksualne utrzymuje się do roku po odstawieniu pigułki.

Kierownik zespołu badaczy Dr Claudia Panzer, endokrynolog z Boston University Medical Center informuje iż obniżenie libido może być nieodwracalne. Pidxe: „Ważne jest, by lekarze doradzający kobietom stosowanie antykoncepcji hormonalnej informowali pacjentki o możliwych działaniach szkodliwych, w tym utracie apetytu seksualnego. Jak sugeruje nasze badanie, pigułka może spowodować długoterminową lub trwałą utratę libido, coś czego powinny być świadome kobiety rozważające antykoncepcję hormonalną.”

Badacze przeanalizowali 124 przypadki kobiet leczących się w klinice dysfunkcji seksualnych. Kobiety korzystające z pigułki miały czterokrotnie wyższy poziom SHBG niż kobiety, które nigdy jej nie stosowały. Kobiety, które na początku badań przestały zażywać pigułkę, miały dwukrotnie wyższy poziom SHBG.

W dodatku dyskusje o obniżeniu libido, ogólnym złym samopoczuciu i innych niekorzystnych działaniach środków hormonalnych zwykle kończą się radami by zbyt szybko nie odstawiać konkretnego środka antykoncepcyjnego, gdyż prawdopodobnie organizm potrzebuje czasu by się przystosować, potem będzie świetnie. Druga rada – to udać się do lekarza, by lepiej dobrał środek antykoncepcyjny. Mimo to kobiet, które przez lata (zgodnie z radą – poczekaj kilka miesięcy zanim spróbujesz czegoś innego) próbują dobrać odpowiedni środek jest mnóstwo. Inne po jakimś czasie zapominają, jak to jest np. czuć przypływ energii, pozytywnej samooceny i kreatywności naturalnie występujący w przed-owulacyjnej części cyklu i przyzwyczajają się. Coś za coś.

To tajemnica poliszynela, którą zna dobrze każda dziewczyna na antykoncepcji hormonalnej. Mimo to najczęściej możemy spotkać puste deklaracje typu: – Dziś czasy się zmieniły, i nie jest tak, że kobiety idą do łóżka w wiadomym celu tylko dlatego, że mężczyzna chce i już. Mężczyźni mogą zawsze, kobiety nie. Ale czy to oznacza, że kobiecie nie należy się chwila przyjemności?

Jest w tym wszystkim ogromna ironia. Teoretycznie antykoncepcja miała pomóc kobietom, które wyrwały się spod lęku generowanego ciemnogrodzką wizją piekła jako kary za rozwiązłość. Miała dać wolność. Lecz trzyma je w sidłach diabolicznej karykatury lęku przed piekłem – w jarzmie lęku przed skutkami rozwiązłości. Nie daje wolności a podłe zniewolenie.

PRZYPISY

http://www.fronda.pl/a/pan-bog-nie-jest-sadysta,32114.html (data dostępu 13.05.2015)

2 Høyer, G., Lund E. (1993). Suicide among women related to number of children in marriage. Arch Gen Psychiat 50, 134-137.

3 Khlat, M., Sermet, C., Le Pape, A.( 2000). Women’s Health in Relation with Their Family and Work Roles: France in the Early 1990s. Social Science and Medicine, 50 (12) s.1807–1825

4 Hewlett, S.A. (2002). Creating a Life: Professional Women and the Quest for Children. New York: Talk Miramax. s. 1–3, 10, 40– 42, 47–48, 86–87, 89, 94, 98, 119–120.

5 Browne, K. R. (2002). Biology at Work: Rethinking Sexual Equality. New Brunswick, NJ: Rutgers University Press. s.183

6 Selmi, M. (2000). Family Leave and the Gender Wage Gap. North Carolina Law Review, 178 (3), s.707–82.

7 Haussegger, Virginia. 2002. The Sins of Our Feminist Mothers. The Age. http://www.theage.com.au/articles/2002/07/22/1026898972150.html

8 Gertrud von Le Fort „Die ewige Frau”. Munchen 1962, s. 43

9 Claudia Panzer, Sarah Wise, Gemma Fantini, Dongwoo Kang, Ricardo Munarriz, Andre Guay, Irwin Goldstein; ORIGINAL RESEARCH―WOMEN’s SEXUAL DYSFUNCTION: Impact of Oral Contraceptives on Sex Hormone-Binding Globulin and Androgen Levels: A Retrospective Study in Women with Sexual Dysfunction, , Journal of Sexual Medicine 2006 vol. 3/1

Tekst ukazał się w książce „Jak żyć po katolicku w XXI wieku – małżeństwo”. Kraków 2016